+10
aga-i-leszek 24 stycznia 2016 16:55
Czas na III część relacji #Honeymoon, czyli nasza amerykańska przygoda. Część I znajdziecie tutaj: http://86915.fly4free.pl/blog/1574/honeymoon-czyli-nasza-amerykanska-przygoda-czesc-i/, a część II tutaj: http://86915.fly4free.pl/blog/1617/honeymoon-czyli-nasza-amerykanska-przygoda-czesc-ii/.

DZIEŃ 9., 11.10
Przetrwaliśmy tę noc! Myjemy zęby w lodowatej wodzie z kranu i głodni wrażeń ruszamy dalej. Kto by pomyślał, że od razu po wyjechaniu z campingu trafimy do niesamowitej krainy żółtych drzew – to Aspen Tree, oryginalna roślina, przypominająca nasze polskie brzozy w jesiennej szacie.









Jedziemy dalej trasą nr 12 (Scenic Byway 12) prosto do Bryce Canyon. Po drodze nie obejdzie się jednak bez kilku postojów na licznych overlookach. Szczególnym ewenementem jest The Hogsback – wąska trasa wiodącą po grani, wzdłuż której rozpościera się bezkresna przestrzeń poprzecinana kanionami.





Wjeżdżamy na teren Bryce Canyon NP. Za namową pana z Visitor Center robimy następującą trasę: punkty widokowe Bryce Point, Inspiration Ponit i Sunset Point, by z tego ostatniego ruszyć na 1,5h trasę, obejmującą Queens Garden Trail oraz kanion szczelinowy Wall Street. Spacer wśród tych przepięknych, czerwonych wapiennych iglic (hoodoo) jest niesamowitym przeżyciem, które polecamy każdemu bez wyjątku!















Nocleg znajdujemy na terenie Red Canyon. Rozpalamy ogień i pierwszy raz w życiu jemy Marshmallow pieczone na ognisku – niezapomniane przeżycie, któremu kolorytu dodaje fakt, że za kijki służą nam wyprostowane wieszaki do ubrań, które dostajemy od życzliwych camp hostów;)







DZIEŃ 10., 12.10
Naszym celem na ten dzień jest Zion NP i widowiskowa trasa Angels Landing. Zaraz po wjeździe na teren parku dostrzegamy kozice górskie – kolejne kandydatki do wpisania na listę dzikich zwierząt zobaczonych w Stanach. Zanim znajdziemy miejsce postojowe przed Visitor Center upływa trochę czasu – to niestety jedno z tych miejsc, gdzie obecność turystów jest bardzo odczuwalna. Okazuje się, że tłok ten spowodowany jest systemem panującym na terenie parku – wjazd samochodem jest tu niemożliwy, a po parku można się poruszać wyłącznie bezpłatnymi autobusami, które kursują co kilkanaście minut. Wsiadamy do jednego z takich pojazdów i docieramy do przystanku, z którego rozpoczyna się trasa Angels Landing.





Trekking zajmuje nam 4 godziny, jest gorąco, całkiem niebezpiecznie i bardzo, bardzo pięknie – tu chyba faktycznie lądują anioły! W miejscu, gdzie rozpoczyna się najtrudniejszy, wąski i stromy odcinek trasy z łańcuchami, turystów wita tabliczka informująca, że od 2004 roku zginęło tu 6 osób. Nie przeszkadza to jednak niektórym pokonywać tę trasę z małymi dziećmi…











Zmęczeni, ale i bardzo szczęśliwi wracamy do samochodu. Następną noc mamy spędzić w mieście rozpusty, dziś jednak śpimy jeszcze na kolejnym campingu, nad jeziorem przed St. George. Na palenisko trafiają puszki z zupkami Campbella:D



DZIEŃ 11., 13.10
Od rana zwiedzamy St. George - niewielkie, spokojne miasteczko, które urzeka nas klasycznym budynkiem sądu, równo przystrzyżonymi trawnikami i białym kościółkiem.



Jedziemy do Zapory Hoovera, robimy potrzebne fotki i szybko wracamy do auta.





Na specjalnie przygotowanej playliście znajdujemy utwór Elvisa Presleya. „Viva Las Vegas” towarzyszy nam przy wjeździe do tego zwariowanego miasta. Korki, neony, hotel za hotelem – tak, zdecydowanie jesteśmy na miejscu. Rejestrujemy się w naszym hotelu, robimy szybkie pranie i chwilę przed zmrokiem wyruszamy na miasto. Wkraczamy na Las Vegas Boulevard, gdzie wita nas kompleks hotelowy New York - New York, a za nim prężą się dumnie kolejne imperia: Bellagio, Caesars Pallace i Mirage, gdzie podziwiamy pokaz erupcji wulkanu.













Czas zadecydować, gdzie stracimy specjalnie przeznaczoną na ten cel fortunę… 10$ w gotówce postanawiamy sprzeniewierzyć w kasynie Flamingo. Po trzech godzinach tej ferii świateł i sztuczności mamy dość i wracamy odpocząć do hotelu, by kolejnego dnia wrócić tam, gdzie czujemy się zdecydowanie lepiej – na łono natury.

DZIEŃ 12., 14.10
Przed ostatecznym opuszczeniem miasta ustawiamy się jeszcze w kolejce przed charakterystycznym znakiem z lat 50. The Welcome to Fabulous Las Vegas.



Pierwszym ciekawym miejscem, które mijamy tego dnia na swojej drodze jest wymarłe Death Valley Junction, które kojarzy nam się z meksykańskim miasteczkiem. Zdziwieni natrafiamy na budynek opery – faktycznie, w latach 1960-2012 funkcjonowała tam Amargosa Opera House and Hotel.



Przekraczamy granicę Death Valley NP. Pierwszym punktem postoju jest Zabriskie Point, skąd podziwiamy pofalowane formacje skalne w bajecznym, musztardowym kolorze.





Czas na partyjkę golfa z diabłem – The Devil’s Golf Course. Skąd wzięła się oryginalna nazwa tego miejsca? Posłużę się tu ciekawostką z Wikipedii: Nazwa pochodzi z przewodnika z wydanego w 1934 r. przez National Park Service, w którym napisano, że Tylko diabeł może grać w golfa na tej powierzchni i nawiązuje do porozrzucanych wokół brył o ostrych krawędziach, utworzonych z ziemi i soli.





Po partyjce z diabłem jedziemy do najniżej położonego, najgorętszego i najbardziej suchego miejsca w Ameryce Północnej – Badwater Basin. Depresja wynosi tu -86m, a temperatura w momencie, kiedy tam jesteśmy (połowa października) osiąga 42°C (najwyższa odnotowana temp to 56,7° C, co stanowi rekord ciepła w skali świata). W tych niecodziennych warunkach udaje nam się wytrzymać dosłownie kilka minut, po czym ratujemy się klimatyzacją w aucie.





Kolejnym znanym miejscem w Death Valley są Mesquite Flat Sand Dunes – ruchome wydmy przypominające te rodzime z Łeby.



Robi się ciemno, lecz gdy dojeżdżamy do poleconego nam wcześniej campingu, samochód nagle otacza stadko kojotów. Szybka zmiana planów i postanawiamy jechać dalej, a ostatecznie śpimy przed samym Lone Pine.







DZIEŃ 13., 15.10
Rano posilamy się kawą i wifi w McD i jako pierwsi chętni stawiamy się przed drzwiami Lone Pine Film History Museum. W środku czekają na nas prawdziwe filmowe skarby, takie jak powóz z Django, list z podziękowaniami za udaną współpracę od samego Tarantino i dziesiątki plakatów filmowych (m.in. Lone Ranger, Maverick czy Iron Man). Wszystkie te tytuły łączy jedno – ich plany zdjęciowe były zlokalizowane właśnie tu, w Lone Pine.









Po zwiedzeniu wystawy i obejrzeniu filmu dokumentalnego ruszamy wzdłuż Movie Road, której naturalne tło stanowi Mt. Whitney – najwyższy szczyt kontynentalnych Stanów Zjednoczonych (4421m n.p.m.), tego dnia skryty częściowo za chmurami. W ręku trzymamy folder, w którym zostały przedstawione kadry z kręconych tu westernów. Przez dobre kilka godzin poszukujemy miejsc ze zdjęć i robimy własne wersje filmowych kadrów.









Dalej zahaczamy o Manzanar National Historic Site (obóz Japończyków internowanych podczas II Wojny Światowej) oraz łowisko Mount Whitney Fish Hatchery, zlokalizowane w pięknym budynku z 1917 roku.





Na stacji benzynowej okazuje się, że… zgubiliśmy kartę kredytową (no dobra, ja zgubiłam)! Wróciliśmy zatem do Lone Pine, przeczesywaliśmy Alabama Hills, byliśmy u szeryfa, w informacji turystycznej… Nie ma, zniknęła, przepadła! W ostatecznym rozrachunku okazało się, że za płacenie już do końca wyjazdu zwykłą kartą złotówkową bank nie policzył aż takiego majątku, więc szkoda była niewielka, jednak ta przygoda zaburzyła nam na chwilę plan wycieczki i bezstresowe nastroje. No nic, było, będzie co wnukom opowiadać;)

DZIEŃ 14., 16.10
Rano ponownie popytaliśmy o naszą kartę, po czym ostatecznie poddaliśmy się i wróciliśmy do planowanej trasy. Tego dnia chcemy dotrzeć do Mono Lake, jednak po drodze dajemy się oczarować niezwykłej krainie, położonej na wschodnich stokach Sierra Nevady - Mammoth Lakes. Położone na wysokości ok. 3000m n.p.m. górskie jeziora, torfowiska, drzewa zabarwione odcieniami jesieni sprawiają, że mamy wrażenie, jakbyśmy nagle przenieśli się na Alaskę... Jest bosko, pięknie, dziko! Podglądamy, jak wędkarze łowią ryby, pokonujemy drewniane mostki, podziwiamy wodospady i robimy mnóstwo zdjęć, by na zawsze zatrzymać te obrazy. Podobne odczucia mamy, gdy zatrzymujemy się przy pętli June Lakes.

A teraz czas na duuużo zdjęć;)

























Dojeżdżamy do Mono Lake, gdzie decydujemy się skorzystać z prysznica na prywatnym campingu (10min za 6$, co spokojnie wystarcza na dwie osoby), a samą noc spędzamy w samochodzie na parkingu przed Visitor Center.

C.d.n.

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

napoleon 25 stycznia 2016 12:58 Odpowiedz
świetna relacja, czekam na więcej :)
dariusz-derek 11 lutego 2016 12:59 Odpowiedz
Pozdrawiam serdecznie sympatyczną parę podróżników!!! Z zaciekawieniem czytam ( i oglądam ) Waszego bloga ze Stanów, wspominając jednocześnie moją wyprawę, którą odbyłem całkiem niedawno wraz z małżonką ( zdecydowanie większy staż małżeński) oraz z dorosłym synem. Choć cały wyjazd - 3 tygodniowy - na trip po zachodnich stanach mieliśmy raptem 12 dni . ( wcześniej 5 dni w Vancouver i 4 w SFO , u rodziny na świętach) to nasza trasa była całkiem podobna. Zrobiliśmy Antelope - naprawdę cudo!! Niestety po Page musieliśmy wracać przez Zion i Death Valley. Mam z całego wyjazdu sklejony 20 to minutowy filmik , jak uda mi się umieścić go na Youtubie to chętnie podam Wam link. Tymczasem pozdrawiam. (PS. Strasznie żałuję , że nie mogłem w moją podróż poślubną tak podróżować i trochę życia zmarnowałem przez to, ale cóż takie były czasy. Teraz próbuję nadrabiać zaległości!)
tomcravt 21 lutego 2016 21:34 Odpowiedz
Super się czyta, dawajcie szybko kolejną część ;) na początku kwietnia chcę zrobić podobną trasę ;)
bonczi 26 stycznia 2017 00:31 Odpowiedz
powiem Wam, że wasza relacja bardzo pomogła mi ustalić trasę mojej wrześniowej podróży :)
bonczi 19 lutego 2017 19:26 Odpowiedz
Czy można się z Wami jakoś skontaktować? Najlepiej drogą mailową. Chciałbym zadać kilka pytań odnośnie trasy. Pozdrawiam